Fascynuje mnie Pierre Soulages. Jego konsekwentne studium światła i ciemności. Czerń. Przeglądam internet w poszukiwaniu jego prac. Nie ma zbyt wielu, wciąż przewijają się te same, ale widzę, że w salach muzealnych jest ich znacznie więcej. Mam pragnienie, żeby je zobaczyć, z bliska, w oryginale. Ciekawe, zanim nie zaczęłam malować nie było to dla mnie takie ważne. Oczywiście niezliczone wizyty w muzeach, ale bez tej potrzeby przyglądania się z tak bliska. Jest muzeum Soulages w Rodez, południe Francji. Taki honor dla Artysty, który jest bardzo ważny dla Francji, wielokrotnie odznaczany i nagradzany. Jest francuskim odpowiednikiem Franza Kline i najważniejszym przedstawicielem abstrakcji. Piszę w czasie teraźniejszym, ponieważ artysta żyje i pracuje, ma 95 lat. Pojadę do Rodez, to kwestia czasu, myślę, że dość pilnie.
Tymczasem jedziemy do Kolonii. Nie udało się pojechać na „Art Cologne” z dziwnego powodu – zarezerwowałam i lot i hotel w niewłaściwym terminie. Pomyliłam się o 2 tygodnie, kompletny niefart. W dodatku, nie od razu się zorientowałam. Co tam, jedziemy zatem później. Wiem, że muzeum Ludwig posiada 2 prace Pierre’a Soulages. Chcę je zobaczyć. Przy okazji odwiedzamy kilka galerii komercyjnych w Kolonii. Króluje pop art. Nie przepadałam za tym, ale coś się zmieniło. Jest w nim więcej kiczu, ale o dziwo, to dodaje, a nie przekreśla. Prace są dynamiczne, barwne, błyszczące i krzykliwe. Ale też świetnie skomponowane i mają taki balans, którego szukam w malarstwie. W Ludwigu dużo prac Warhol’a – świetne.
Szukamy abstrakcji i jest tu jej sporo, ale nie ma Soulages’a ani Rothko, których marzyłam tu zobaczyć. Prace wypożyczono do Nowego Jorku. Ale jest Kline, Pollock, Krasner, Kooning. Wielka przyjemność podejść do obrazu i poczuć jego fizyczność. To kompletnie inne doświadczenie niż monitor czy nawet dobrze wydrukowany album. Analizuję każdy detal, dziwi mnie, że patrzę jak na własne prace, z taką głęboką wnikliwością, z analizą narzędzia i ruchu, widzę pociągnięcia, rozumiem. Ale frajda!
Pani, która pilnuje sali zwraca mi uwagę, że za blisko podchodzę do prac. Ona mnie rozumie, też maluje. Zaczynamy rozmowę. To od niej się dowiaduję, że niektóre prace zostały wypożyczone. Przechodzimy do kolejnych sal i kolejnych. Muzeum raczej bogate. Patrzę na mistrzów, Picassa, Braque’a, dobre prace, kupione z namysłem. Znam muzea, które po prostu kupują nazwisko, ale to inny temat.
Ale oto w jednej z sal widzę ogromne dzieło, które mnie po prostu zasysa. Idę tam jak w hipnozie. Wielki format, czerń jak otchłań, nie ma początku ani końca, dziwna galaktyka. Zasadniczo tylko czerń i biel, w niewielu odcieniach, a jest wrażenie pełni koloru, głębi, wręcz przepaści. Wpadam w tę przepaść i już zostaję… Karl Otto Götz. Objawienie. Kompletnie nowa ścieżka pełna tajemnic. Idę w nią.
Karl Otto Götz. Najbardziej formalny wśród nieformalnych. Rocznik 1931. Urodził się w Akwizgranie. Jego najbardziej twórcze lata to 50te – miał 20 lat i wielką energię. Formułował go kubizm i Bauhaus. Wspólnie z Otto Greis’em, Heinzem Kreutz’em i Bernardem Schultze w 1952 roku we Frankfurcie nad Menem założył grupę wystawienniczą „Quadriga”, która wskazała nowy kurs – sztukę nieformalną. Farba lała się strumieniem – rzadkim lub gęstym, zaciągana potem szpachelką, miotłą, szmatą. Szpachle były szerokie i bardzo szerokie, czasami trzeba było dwóch osób by ciągnąć farbę. Jednak zawsze podstawą konceptu był świadomy zamiar. Götz bardzo starannie planował swoje dzieła, mimo z pozoru dość nieprecyzyjnych technik. Wydaje mi się, iż można precyzyjnie prowadzić samochód z dużymi luzami w kierownicy jeśli ma się świadomość tych luzów. Tak jak można też skorygować strzał z karabinu znając siłę wiatru. W zasadzie nie ma nieprecyzyjnych narzędzi. Każde narzędzie w niewprawnych rękach jest po prostu do niczego. Zatem miotła jest tak samo pędzlem.
No cóż, jestem pod wpływem.