Kolor i światło są punktem wyjścia dla wszystkiego, co może się wydarzyć. Najpierw jest ta pierwotna emocja, a wszystko inne jest tylko jej następstwem.
Tworzenie nastroju za pomocą koloru i światła to jest inaczej niż opowiedzieć historię przy pomocy figuratywności. Ograniczam się do 2 lub 3 starannie wybranych kolorów. Jak bardzo starannie? Otóż bardzo. Przez długi czas, wiele dni, noszę w sobie ten namysł, prowadzę obserwacje mniej lub bardziej uświadomione i czekam na ten moment zafascynowania. Wywołuję w sobie nastroje przy pomocy wspomnień, zapachów, dźwięków. Pomocne jest wszystko co działa na zmysły. Pora dnia. Wodzę oczami po miejscach, na które pada światło dnia lub lampy i się temu poddaję, a właściwie to zadaję sobie pytanie, czy to mnie pociąga? Czy tego właśnie teraz pragnę? I to przychodzi, zawsze przychodzi, jest jak olśnienie. Nagle wiem, które kolory tym razem wybiorę. Potem przychodzi już tylko ulga, przyjemność obcowania z kolorami oraz to właściwe misterium budowania koloru czyli praca nad obrazem. Z tych 2 wybranych głównych kolorów będę tworzyć przestrzeń, która nie będzie żadnym z nich. No i jest jeszcze ten trzeci kolor, zwykle umbra (moja umbra, którą sama tworzę za każdym razem, ponieważ ta gotowa rzadko mi pasuje). Ten trzeci kolor używam ewentualnie i tylko do „gaszenia” całości jeśli zbyt się rozhula. Kocham to celebrowanie przed rozpoczęciem pracy. Wycieranie pędzli, przygotowanie farb. Farba musi mieć idealną konsystencję – odpowiednio luźną by się łączyć z drugą i dość gęstą by dać odpowiednie wysycenie barwy. Lubię, kiedy widać farbę – jej aksamitność. Ustawiam muzykę – wybieram ją odpowiednio do moich kolorów – może to objaw synestezji? Może to wszystko razem jest jakimś swoistym symptomem poważnych psychicznych niedomagań, ale kocham to. Sama praca pędzlami (do każdego koloru mam osobny, tylko na finiszu biorę czwarty, czysty) to już konsumpcja. Konsumuję bowiem ten zachwyt i uwielbienie, które budowałam długi czas dla tych szczególnych kolorów, bo teraz już tylko wodzę pędzlami prowadzona pięknem ich synergii. Potem długo medytuję to co się wydarzyło, to rozbarwienie przebogate. Jak to możliwe, żeby z 2 kolorów powstało miliony? Oświetlam różnym światłem z różną intensywnością i chłonę te niuanse. Przychodzę i odchodzę. Zastanawiam się czy to już ten moment na wprowadzenie do przestrzeni obiektu, który rozproszy tę spójność i nieskończoność. Potrzebuję go do zatrzymania tej płynącej, uciekającej wręcz nieskończoności. Obserwuję, kontempluję, aż zrozumiem to co powstało i czego ode mnie wymaga w tym ostatnim pociągnięciu. A kiedy się stanie, to jakby odetchnąć powietrzem po wynurzeniu z głębin. Wracają spokój i równy oddech.