Zaczynam rozumieć czym jest dla mnie abstrakcja. Jest czymś najważniejszym. Przechodzę koło dobrych klasycznych obrazów i nie zatrzymuję się. Jakbym mijała widoki z okna, które są moją codziennością … znam je, nie intrygują mnie. Nawet kubizm i dadaizm są dla mnie już zbyt oczywiste. Ja szukam historii nieopowiedzianych. Historii, których nie ma, aż do chwili, gdy ja ich sobie nie opowiem, nie zmyślę. Szukam tego co jest tylko tym co sobie o tym wyobrażę. Poczułam to dzisiaj, podchodząc do pracy nad obrazem. Tło było doskonale przyrządzone już wczoraj. Boże, żebym tylko nie została mistrzem podobrazia! Patrzę więc na tę raczej pustą przestrzeń w bajecznym kolorze, z gradientami, które uwielbiam, z fakturą żywicy i boję się, że na tym etapie mogę utkwić, bo akurat właśnie teraz nie jestem w stanie myśleć abstrakcyjnie. Cisną mi się historie, obrazki jak fotografie, wyraziste i kształtne, a ja nie mogę się od nich uwolnić. Chyba muszę odejść i wrócić jutro. No nie mogę tego zrobić, bo uwielbiam TO robić. Więc tkwię i patrzę w tę „czystą kartkę” i wiem, że pierwszy ruch, a potem sprawy się potoczą. I pociągnęłam duży pas, pysznie czarną farbą. Skośnie przez środek, a potem go złamałam i zrobiłam drugi, podobny. To te słynne dwa pierwsze takty, które Mozart na łożu śmierci podyktował Salieriemu, z komentarzem, że potem to już tak leci. Przynajmniej tak było u Formana w filmie. Lubię tę scenę.